Menü

Mewa do góry nogami

erschienen am 30.05.2008 von Monika Żmijewska bei Gazeta Wyborcza Białystok

Rozłożyli Czechowa na części pierwsze, wykpili, zaszaleli. I dowiedli, że swoim teatrem dawno już weszli w europejskie ramy. Czwórka aktorów z Kompanii Doomsday daje nowy spektakl. Absolutnie wyjątkowy.

Białostocka Kompania triumfuje na niemalże wszystkich polskich festiwalach. Każdy ich nowy spektakl to wydarzenie. Każdy jest autorskim przedsięwzięciem i w każdym wreszcie niebagatelne znaczenie ma konwencja teatru ożywionej formy, z której uczynili swój znak rozpoznawczy. Tym większą więc ciekawość budziła realizacja spektaklu według tekstu XIX-wiecznego - "Mewy" Czechowa. Kilka tygodni temu spektakl mogła zobaczyć publiczność warszawska - w Starej Prochoffni. Po raz kolejny wcześniej niż widzowie białostoccy, bowiem nasi aktorzy jak dotąd niestety nie mają siedziby we własnym mieście, grają więc, gdzie ich przygarną.

Przed dwoma dniami rodzimą premierę "Mewy" zagrali w Białostockim Teatrze Lalek, który życzliwie udostępnia im co jakiś czas miejsca. I? Bingo.

Szykujcie się na spektakl, przypominający rozpędzony pociąg, który wypada z torów, by po takim skoku w bok, na chwilę, jakimś cudem, znów wrócić na stare tory. Albo może inaczej. Szalony eksperyment, Czechow wywrócony do góry nogami i pokazany na nowo. Czechow surrealistyczny, wykpiony, wzięty w nawias. I, co najciekawsze - Czechow, choć w warstwie inscenizacyjnej poszatkowany na kawałki - mimo tych zabiegów nie ucierpiał tu wcale. Ba, spektakl Kompanii w reżyserii Hendrika Mannesa to na swój sposób ukłon w stronę autora: pokazuje siłę "Mewy" i ile z niej można wydobyć. Jak może inspirować aktorów do totalnej improwizacji, jak na skutek tejże może być dla widza źródłem uciechy, ale i autentycznego przeżycia dramatu.

"Mewa" Kompanii ma pozór błahostki, wariacji, wygłupu, koncertu min, gestów, ale to spektakl bardzo dojrzały. Wprowadza zupełnie nowe standardy, nie tylko w białostockim teatrze. Wpuszcza więcej powietrza do ciągle jeszcze w Polsce skostniałego myślenia o inscenizacji tekstów XIX-wiecznych. Nie wystarczy mieć odwagę, trzeba mieć jeszcze pomysł na spektakl i talent. A Kompania go ma.

"Mewa" to sztuka o miłości, o teatrze młodego niespełnionego artysty, a właściwie o katastrofie tegoż teatru. Skoro Czechow opowiada o twórcy szukającego nowych form - szukajmy ich! - zdaje się stwierdzać Kompania. Rzuca się w wir eksperymentalnej karuzeli i "Mewę" rozgrywa jak zbiór improwizacyjnych etiud, skąpanych w ironicznym sosie. Skoro spektakl to trening, to i kostiumy są robocze. Czworo aktorów (Marcin Bikowski, Marcin Bartnikowski, Dagmara Sowa i Paweł Chomczyk) odzianych w stroje współczesne, powiedzmy, sportowo-domowe, spotyka się przy stole, by stworzyć teatr. Jedni są tradycjonalistami, inni szukają nowych form. Wystarczy talerzyk, poroże, samowar, piórko albo jeszcze dziwniejsze przedmioty - wszystko może być punktem wyjścia do improwizacji, coraz to bardziej surrealistycznej i groteskowej. Wystarczy zajrzeć do leżącej w kącie walizki, wyjąć z niej jakiś drobiazg, wziąć do ręki, włożyć na głowę, by zaczynał się szaleńczy popis aktorski. A to, czym karmi się Kompania - teatr ożywionej formy, traktowany na przemian z powagą i ironią - wysuwało się na plan pierwszy. Aktorzy przeskakują z postaci w postać, przez długą chwilę nie wiadomo, kto jest kim. Spektakl dużo wymaga od widza: bawi i dezorientuje. Każe się domyślać, rozpoznawać bohaterów, tu trzeba ciągle być czujnym, ciągle myśleć i tekst Czechowa wyłuskiwać z chaosu.

Po co to wszystko - można by rzec. Po to, by zobaczyć potencjał "Mewy". Stagnację, o której opowiada Czechow - Kompania rozbija od środka, bawiąc się autotematyzmem stuletniego tekstu. Pokazuje go jak serię migawek, jak kręcące się koło, w którym feerycznie to błysną, to zgasną: walka pokoleń, rewolucja w sztuce, sentymentalizm bohaterów. Są tu znakomite sceny komiczne - Paweł Chomczyk w roli egzaltowanej matki jest genialny, są przejmujące sceny dramatyczne - świetna Dagmara Chomczyk w roli aktorki.

Tak jak o poprzednich spektaklach Kompanii, żyjących już własnym festiwalowym życiem, o "Mewie" jeszcze usłyszymy. Wiele dobrego.

Betrifft: